Ten
dzień nie zaczął się specjalnie dobrze. O 8 miałam zajęcia, więc musiałam wstać
co najmniej przed siódmą. Gdy już wykonałam podstawowe poranne czynności,
zeszłam do kuchni przygotować kolejną uzależniającą dawkę kofeiny. Usiadałam
przy stole, obok okna i otworzyłam nową gazetę, którą wcześniej zostawił tata
przed wyjściem do pracy. Jeden nagłówek szczególnie przykuł moją uwagę. ,,Pięćdziesiąt ofiar szerzącej się niczym koszmar zarazy w Afryce’’.
Biedni
ludzie, pomyślałam. Chociaż teraz pewnie są szczęśliwi. A przynajmniej bardziej
niż tu, w rzeczywistości. Nie muszą się martwić o to czy terroryści znajdą ich
wioskę i zabiją rodziny. Teraz wszyscy razem zamieszkają w bezpieczniejszym
miejscu. Nie czują ani bólu, ani tęsknoty. Gdybym do nich dołączyła, także
byłabym szczęśliwa. Musiałabym tylko przejechać jednym z tych wielkich
kuchennych i ostro zakończonych ostrzy po żyłach oraz buzującej w nich krwi.
Jedno szybkie draśnięcie.
Już
zaczęłam wstawać z krzesła, by drżącą ręką złapać za rękojeść noża, gdy
usłyszałam tubalne zbieganie ze schodów.
Opamiętałam się momentalnie.
Nagle
dotarło do mnie to, co zamierzałam zrobić. Znów zaczęłam mieć myśli samobójcze.
Mój terapeuta twierdzi, że to okres dojrzewania, młodzieńczy bunt. Ale to tylko
ja znam prawdę. Zaczęło się od tego momentu, kiedy pomogłam Kominiarzowi.
Gdy
zobaczyłam to światło, tą euforię na jego twarzy, gdy jasność go dotknęła,
zapragnęłam tego samego. Każdej nocy to wspomnienie wracało do mojej
podświadomości w postaci snu. Za każdym razem budziłam się drżąca, z
potokiem łez na twarzy.
Moje
rozmyślania przerwał głos Jeremiego.
-
Nalej mi kawy. – bardziej stwierdził niż poprosił mój brat bliźniak.
Gdy
nie odpowiedziałam opryskliwie, jak to miałam w zwyczaju podczas sprzeczek z
nim, Jer wyraźnie się zaniepokoił.
W
naszych relacjach bratersko-siostrzanych to najbardziej dziwiło ludzi.
Mianowicie mam na myśli to, że możemy kłócić się za dnia jak i w nocy. Ale gdy
przyjdzie moment zwątpienia i samotności, jedno zawsze będzie przy drugim. Nie
wiem jak Jer to robi, ale zawsze jest przy mnie gdy go najbardziej potrzebuję.
Jest niczym anioł. Mój własny stróż. Obroni przed złem, a pozwoli tylko dobru
wedrzeć się do środka mej duszy. Tyle, że nic nie wie o duchach.
Uśmiechnęłam
się do niego lekko, mając nadzieję, że to go przekona.
No
cóż, nadzieja matką głupich. Mój brat nie dał się przekonać moim ,, uśmiechem
‘’. Podszedł do mnie, delikatnie dotknął ramienia, po czym spojrzał głęboko w
oczy.
Za
to go najbardziej nienawidziłam i najmocniej kochałam. Nie wymuszał na mnie
odpowiedzi, chciał żebym sama się otworzyła. Doceniałam to, że nie ingeruje
zbytnio w moje sprawy. Jednak czasem chciałam, żeby wydusił ze mnie prawdę.
Żeby zdjął z moich barków to ciężkie brzemię jakim jest samotna wyprawa w głąb
siebie. Bo sama nigdy całej prawdy mu nie powiem.
- Po
prostu jestem zmęczona. Niezbyt się wyspałam.
Po
części mówiłam prawdę. Ostatnio coraz częściej budzę się w środku nocy,
przestraszona i nie pamiętająca snu.
Nie
miałam ochoty na rozmowę, więc prędko wyjaśniłam, że spieszę się na zajęcia i w
biegu opuściłam dom. Nie zawracałam sobie głowy samochodem, do liceum miałam
blisko. W końcu świeże powietrze też dobrze mi zrobi.
*
* *
Byłam
zaledwie dwie przecznice od szkoły, gdy to się stało. Minęłam skrzyżowanie przy
którym stała biblioteka z wielką białą sową na szyldzie i miałam zamiar przejść
na drugą stronę ulicy, gdy ją zobaczyłam. Słodką chochliczą twarz o delikatnych
rysach okalały blond, prawie białe, loki. Przy jasnej karnacji i białych
włosach, brązowo-czarne spojrzenie najbardziej rzucało się w oczy. Ale nie dla
mnie. Nie przejmowałam się nawet średniowieczną beżową, ale bardzo zabrudzoną,
suknią. Nawet rubinową plamą w okolicach klatki piersiowej, mimo iż
przeczuwałam, że to krew. Chciałam wyprzeć to, co się działo naprawdę. Bo co z
tego, że inni jej nie widzą? Co z tego, że pani Malchut właśnie przeszła przez
piękną dziewczynę i nawet tego nie poczuła? To pewnie wytwór mojej wyobraźni -
myślałam gorączkowo. I mimo, że wiedziałam co to znaczy, nie chciałam w to
wierzyć. Bo to mogło znaczyć tylko jedno. Duchy znów potrzebowały mojej pomocy.
*
* *
Myślałam, że gdy podejdę do
pięknej nieznajomej, ona się spłoszy i rozwieje niczym wiatr. Czy co tam robią
duchy. Jakże się pomyliłam. Dziewczyna, teraz zauważyłam że mogła mieć około
czternastu lat, nieznacznie się uśmiechnęła i gestem ręki nakazała, bym poszła
za nią. Szłyśmy przed siebie w milczeniu. Ja się nie odezwałam, bo nie
wiedziałam co mam powiedzieć. Jej ta głucha cisza najwyraźniej nie
przeszkadzała.
Byłyśmy już w lesie, dość
głęboko. W oddali zamajaczył jakiś kształt. Powoli podchodziłyśmy do niego. Owy
kształt okazał się mała, drewnianą chatką. Taką, w której zwykle mieszkają
mordercy w horrorach. Blondynka za pomocą swoich pozagrobowych zdolności,
otworzyła zamek w drzwiach. Gdy je pchnęła, głośno zaskrzypiały. Ten odgłos nie
dodawał odwagi. Najbardziej w świecie pragnęłam się wycofać. Jednak gdybym tak
postąpiła, okazałabym się zwykłym tchórzem, a to dziecko pałętałoby się po
świecie bez wszelkiej nadziei. Z oszalałym ze strachu sercem, weszłam na ganek
i dotknęłam starych drzwi. I nie wiele myśląc zajrzałam do chaty, nie wiedząc
co czeka mnie w środku.
Tak, wiem. Rozdział = beznadzieja.
Ale to dopiero początek. W 3 rozdziale będzie się dziać dużo więcej.Ale UWAGA !
Jeśli mam dodawać dalszą część historii Meredith, chciałabym wiedzieć co wy, czytelnicy, myślicie o całym opowiadaniu. Ja nie dodaję tego dla siebie, w końcu znam całą historię.
Nie mówię ile ma być komentarzy, bo nie wiem ile osób czyta moje wypociny. Ale proszę każdego komu to się podoba, lub doradzi mi co powinnam poprawić, zostawić komentarz.
A jeśli ktoś chce być powiadamiany o nowych notkach lub chce żebym dodała go do ulubionych, niech napisze w spamowniku.